Po powrocie z Nowej Zelandii zapadliśmy w
swego rodzaju sen zimowy. Bartek od razu zaczął szkołę, ja z kolei miałam
bardzo dużo pracy z tego względu, że sporo znajomych wyjechało do Europy na wakacje. Zima generalnie potraktowała nas w tym roku bardzo łagodnie, nie mieliśmy jednak porównania z latami poprzednimi, bo byliśmy wtedy na
wakacjach w Polsce. Czerwiec, lipiec i połowa sierpnia były dość
słoneczne i suche, co zdecydowanie pomagało przetrwać chłodne i wietrzne dni.
Jako, że Bartke miał kolejną przerwę w szkole
pod koniec sierpnia, postanowiliśmy wybrać się na wakację. Wybór tym razem padł
na południowy Pacyfik- Wyspy Cooka (Cook Islands). Składające się z 15
wysepek państwo, położone jest w południowej części Oceanu Spokojnego. Główną i
największą wyspą jest Rarotonga, na której w północnej części znajduje się
stolica- Avarua. Na miejsce, wraz z parą znajomych przylecieliśmy w sobotę
rano, co było dość ciekawym doświadczeniem, bowiem z Sydney wylecieliśmy w
sobotę tuż przed 22, co spowodowało, że mieliśmy dwie soboty jednego tygodnia.
Po szybkiej odprawie na lotnisku Adam z Dorotą wyruszyli do swojego domku,
znajdującego się w południowej części wyspy, my z kolei udaliśmy się w
kierunku przystanku autobusowego by dotrzeć do naszej backpacker'ni, która znajdowała
się w jej zachodniej części. Składające się z głównego budynku, czterech
małych domków i dwóch położonych tuż przy wodzie domów schronisko niczym nie
ustępowało drogim resortom znajdującym się na wyspie. Szum fal, palmy kokosowe i krystalicznie czysta woda od razu uzmysłowiły nam, że znaleźliśmy się w podziwianym jako dzieci miejscu z pocztówek, które teraz mieliśmy na wyciągnięcie ręki. Po dotarciu na miejsce
zmiana czasu dała o sobie znać, nie chcąc męczyć się przez kolejne kilka dni postanowiliśmy
uciąć sobie szybką, przedpołudniową drzekmę, by później móc cieszyć się
tygodniowym wypoczynkiem w raju. Tego
samego dnia po południu wyruszyliśm w kierunku Muri Beach- najpopularniejszej
plaży na wyspie, gdzie mieszkali nasi znajomi. Wyspa Rarotonga, na której
przebywaliśmy mierzy zaledwie 32 kilometry obwodu, dlatego też nie tracąc czasu
postanowiliśmy złapać autobus by jak najszybciej znaleźć się na miejscu.
Autobusy na wyspie z reguły jeżdżą w dwóch kierunkach, według wskazówej zegara, i w
kierunku przeciwnym. Jednakże tego dnia była sobota, dlatego też autobus kursował jedynie w
kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara. Na wyspie autobusy mają też
swój grafik, który niestety jest bardzo umowny. Autobus wyjeżdża o pełnej
godzinie z północnej częśći wyspy- Avarua i w godzinę powinien okrążyć
całą wyspę, niestety nie ma ustalonych miejsc postojowych, dlatego każdy
kto chce skorzystać z usług kierowcy wychodzi na ulicę i zatrzymuje
autobus. Dlatego też szczęściarz ten, kto złapie autobus od razu po wyjściu na ulicę, nam udało się po około 20 minutowym oczekiwaniu. Nie
byłoby w tym nic nadzwyczajego gdyby nie fakt, że w połowie drogi kierowca
zatrzymał sie informując nas, że ma 45 minutową przerwę i wyruszy ponownie o
kolejnej pełnej godzinie. Całe szczęście był to nasz pierwszy dzień na wyspie, także sporo jeszcze było do zobaczenia i zwiedzenia. Przeszliśmy się po okolicy i wróciliśmy po trzech
kwadransach, jak było ustalone. Na Muri Beach dotarliśmy w godzinach
popołudniowych. Jako, że na wyspie odcięci byliśmy od telefonów i internetu
początkowo mieliśmy obawy czy uda nam się znaleźć Adama i Dorotę. Przypomnieliśmy
sobie jednak jak to było przed erą telefonów komórkowych i już po kilku minutach piliśmy wspólną kawę.
Pierwszy dzień na wyspie był dość pochmurny, także trudno było nam korzystać w
pełni z uroków rajskich plaż, postanowliśmy się jednak przejść wzdłóż lini
brzegowej podziwiając piekną langunę. Kolejne dni były już zdecydowanie lepsze,
słoneczna pogoda i umiarkowane temperatury doskonale pozwoliły nam napawać się
rajskim klimatem. Na samym początku naszego pobytu na wyspie postanowliśmy
wyporzyczyć skuter, jako, że autobus był dość zawodnym środkiem transportu.
Poszliśmy więc do jednej z pobliskich wypożyczalni, nie
posiadając prawa jazdy na motor dostaliśmśmy tymczasowe, które
wymienić musieliśmy w poniedziałek na posterunku policji. Jakież było nasze
zdziwnienie gdy po wpłacie $20 zdać musieliśmy egzamin, który polegał na przejechaniu
ok 50m i odpowiedzeniu na pytanie- co zrobisz gdy zobaczysz znak STOP? Czy to
jest jakieś podchwytliwe pytanie pytam egzaminującej mnie policjantki a ona na
to, że nie i czeka na odpowiedź, no więc po oczywistej odpowiedzi obydwoje
zdaliśmy egzamin otrzymując wyspiarskie prawo jazdy kat. A i B. Ciekawe czy
można je wymienić na australijskie, lub polskie :D No więc mając swój własny
środek transportu podróżowalismy po wyspie mając przy tym ogromną radość. Jako, że środek wyspy jest bardzo górzysty, i porośnięty bujnym lasem tropikalnym życie toczy się wzdłuż wybrzeża. Początkowo bardzo dziwiły nas znajdujące się przy domach grobowce, jednak przywykliśmy po czasie. Przerażały nas również znajdujące się co około 500 metrów tabliczki z informacją którą drogą iść w razie alarmu tsunami, ale całe szczęście obyło się bez paniki podczas naszego pobytu. Atrakcjami, z których staraliśmy korzystać się podczas pobytu na wyspie było nurkowanie, kitesurfing (z którego udało nam się skorzystać
jedynie raz, bowiem jak się okazuje nawet na Cook Island wiatr nie zawsze
sprzyja), kajaki, zachody słońca, przepyszne ryby, oraz nieporównywalny
z niczym innym relaks pod palmami kokosowymi z widokiem na turkusową
lagunę. Jedynie w okolicach środka tygodnia postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę przez środek wyspy, która wiodła przez
gęsty las. W połowie drogi dotarliśmy do punktu widokowego, z którego
podziwniać mogliśmy panoramę wyspy, wodospady i potoki z kolei uatrakcyjniały nam
drogę powrotną. Przed wyjazdem naszym założeniem był jednak odpoczynek, dlatego
też niespecjalnie zależało nam na ciągłej gonitwie z miejsca na miejsce by
zobaczyć coś nowego. Zupełnie odcięci od świata w końcu udało nam się znaleźć
chwilę spokoju i czas na nudę. Spotkani w backpacker'ni ludzie
inspirowali nas swoimi historiami, a wszechobecne kury i koguty wprowadzały sielski klimat. Niestety tydzień w raju minął bardzo szybko
i powrót do Sydney był dość bolesny nie tylko ze względu na niższe temperatury
ale również konieczność powrotu do rzeczywistości- praca i kolejne 10 tygodni
szkoły Bartka. Jedynym pozytywem tego wszystkiego jest fakt, że mamy dziś
pierwszy dzień wiosny, po której nieuniknienie przyjdzie lato.
A Wam jak minęły wakacje w tym roku? To
pierwszy okres wakacyjny, który spędziliśmy poza Polską, co było bardzo trudnym
doświadczeniem, jednak natłok obowiązków skutecznie odciągał nas od
melancholijnych myśli.
See Ya!