poniedziałek, 1 września 2014

chill na końcu świata- Cook Islands

Po powrocie z Nowej Zelandii zapadliśmy w swego rodzaju sen zimowy. Bartek od razu zaczął szkołę, ja z kolei miałam bardzo dużo pracy z tego względu, że sporo znajomych wyjechało do Europy na wakacje. Zima generalnie potraktowała nas w tym roku bardzo łagodnie, nie mieliśmy jednak porównania z latami poprzednimi, bo byliśmy wtedy na wakacjach w Polsce. Czerwiec, lipiec i połowa sierpnia były dość słoneczne i suche, co zdecydowanie pomagało przetrwać chłodne i wietrzne dni.

Jako, że Bartke miał kolejną przerwę w szkole pod koniec sierpnia, postanowiliśmy wybrać się na wakację. Wybór tym razem padł na południowy Pacyfik- Wyspy Cooka (Cook Islands). Składające się z 15 wysepek państwo, położone jest w południowej części Oceanu Spokojnego. Główną i największą wyspą jest Rarotonga, na której w północnej części znajduje się stolica- Avarua. Na miejsce, wraz z parą znajomych przylecieliśmy w sobotę rano, co było dość ciekawym doświadczeniem, bowiem z Sydney wylecieliśmy w sobotę tuż przed 22, co spowodowało, że mieliśmy dwie soboty jednego tygodnia. Po szybkiej odprawie na lotnisku Adam z Dorotą wyruszyli do swojego domku, znajdującego się w południowej części wyspy, my z kolei udaliśmy się w kierunku przystanku autobusowego by dotrzeć do naszej backpacker'ni, która znajdowała się w jej zachodniej części. Składające się z głównego budynku, czterech małych domków i dwóch położonych tuż przy wodzie domów schronisko niczym nie ustępowało drogim resortom znajdującym się na wyspie. Szum fal, palmy kokosowe i krystalicznie czysta woda od razu uzmysłowiły nam, że znaleźliśmy się w podziwianym jako dzieci miejscu z pocztówek, które teraz mieliśmy na wyciągnięcie ręki.  Po dotarciu na miejsce zmiana czasu dała o sobie znać, nie chcąc męczyć się przez kolejne kilka dni postanowiliśmy uciąć sobie szybką, przedpołudniową drzekmę, by później móc cieszyć się tygodniowym wypoczynkiem w raju. Tego samego dnia po południu wyruszyliśm w kierunku Muri Beach- najpopularniejszej plaży na wyspie, gdzie mieszkali nasi znajomi. Wyspa Rarotonga, na której przebywaliśmy mierzy zaledwie 32 kilometry obwodu, dlatego też nie tracąc czasu postanowiliśmy złapać autobus by jak najszybciej znaleźć się na miejscu. Autobusy na wyspie z reguły jeżdżą w dwóch kierunkach, według wskazówej zegara, i w kierunku przeciwnym. Jednakże tego dnia była sobota, dlatego też autobus kursował jedynie w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara. Na wyspie autobusy mają też swój grafik, który niestety jest bardzo umowny. Autobus wyjeżdża o pełnej godzinie z północnej częśći wyspy- Avarua i w godzinę powinien okrążyć całą wyspę, niestety nie ma ustalonych miejsc postojowych, dlatego każdy kto chce skorzystać z usług kierowcy wychodzi na ulicę i zatrzymuje autobus. Dlatego też szczęściarz ten, kto złapie autobus od razu po wyjściu na ulicę, nam udało się po około 20 minutowym oczekiwaniu. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajego gdyby nie fakt, że w połowie drogi kierowca zatrzymał sie informując nas, że ma 45 minutową przerwę i wyruszy ponownie o kolejnej pełnej godzinie. Całe szczęście był to nasz pierwszy dzień na wyspie, także sporo jeszcze było do zobaczenia i zwiedzenia. Przeszliśmy się po okolicy i wróciliśmy po trzech kwadransach, jak było ustalone. Na Muri Beach dotarliśmy w godzinach popołudniowych. Jako, że na wyspie odcięci byliśmy od telefonów i internetu początkowo mieliśmy obawy czy uda nam się znaleźć Adama i Dorotę. Przypomnieliśmy sobie jednak jak to było przed erą telefonów komórkowych i już po kilku minutach piliśmy wspólną kawę. Pierwszy dzień na wyspie był dość pochmurny, także trudno było nam korzystać w pełni z uroków rajskich plaż, postanowliśmy się jednak przejść wzdłóż lini brzegowej podziwiając piekną langunę. Kolejne dni były już zdecydowanie lepsze, słoneczna pogoda i umiarkowane temperatury doskonale pozwoliły nam napawać się rajskim klimatem. Na samym początku naszego pobytu na wyspie postanowliśmy wyporzyczyć skuter, jako, że autobus był dość zawodnym środkiem transportu. Poszliśmy więc do jednej z pobliskich wypożyczalni, nie posiadając prawa jazdy na motor dostaliśmśmy tymczasowe, które wymienić musieliśmy w poniedziałek na posterunku policji. Jakież było nasze zdziwnienie gdy po wpłacie $20 zdać musieliśmy egzamin, który polegał na przejechaniu ok 50m i odpowiedzeniu na pytanie- co zrobisz gdy zobaczysz znak STOP? Czy to jest jakieś podchwytliwe pytanie pytam egzaminującej mnie policjantki a ona na to, że nie i czeka na odpowiedź, no więc po oczywistej odpowiedzi obydwoje zdaliśmy egzamin otrzymując wyspiarskie prawo jazdy kat. A i B. Ciekawe czy można je wymienić na australijskie, lub polskie :D No więc mając swój własny środek transportu podróżowalismy po wyspie mając przy tym ogromną radość. Jako, że środek wyspy jest bardzo górzysty, i porośnięty bujnym lasem tropikalnym życie toczy się wzdłuż wybrzeża. Początkowo bardzo dziwiły nas znajdujące się przy domach grobowce, jednak przywykliśmy po czasie.  Przerażały nas również znajdujące się co około 500 metrów tabliczki z informacją którą drogą iść w razie alarmu tsunami, ale całe szczęście obyło się bez paniki podczas naszego pobytu. Atrakcjami, z których staraliśmy korzystać się podczas pobytu na wyspie było nurkowanie, kitesurfing (z którego udało nam się skorzystać jedynie raz, bowiem jak się okazuje nawet na Cook Island wiatr nie zawsze sprzyja), kajaki, zachody słońca, przepyszne ryby, oraz nieporównywalny z niczym innym relaks pod palmami kokosowymi z widokiem na turkusową lagunę. Jedynie w okolicach środka tygodnia postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę przez środek wyspy, która wiodła przez gęsty las. W połowie drogi dotarliśmy do punktu widokowego, z którego podziwniać mogliśmy panoramę wyspy, wodospady i potoki z kolei uatrakcyjniały nam drogę powrotną. Przed wyjazdem naszym założeniem był jednak odpoczynek, dlatego też niespecjalnie zależało nam na ciągłej gonitwie z miejsca na miejsce by zobaczyć coś nowego. Zupełnie odcięci od świata w końcu udało nam się znaleźć chwilę spokoju i czas na nudę. Spotkani w backpacker'ni ludzie inspirowali nas swoimi historiami, a wszechobecne kury i koguty wprowadzały sielski klimat. Niestety tydzień w raju minął bardzo szybko i powrót do Sydney był dość bolesny nie tylko ze względu na niższe temperatury ale również konieczność powrotu do rzeczywistości- praca i kolejne 10 tygodni szkoły Bartka. Jedynym pozytywem tego wszystkiego jest fakt, że mamy dziś pierwszy dzień wiosny, po której nieuniknienie przyjdzie lato.

A Wam jak minęły wakacje w tym roku? To pierwszy okres wakacyjny, który spędziliśmy poza Polską, co było bardzo trudnym doświadczeniem, jednak natłok obowiązków skutecznie odciągał nas od melancholijnych myśli.

See Ya!


  

niedziela, 25 maja 2014

Nowa Zelandia- Wyspa Południowa


Przeprawa promowa z Wellington do Picton zajęła nam około trzech godzin. Po pięciu dniach dość mizernej pogody w końcu doczekaliśmy się słońca, które nie tylko pozytywnie nas nastawiło, ale także spotęgowało piękno otaczającej nas przyrody. Oddalająca się stolica kraju otoczona zielonymi wzgórzami była niezapomnianym widokiem, podobnie jak fiordy, w które wpłynęliśmy zmierzając w kierunku portu. Z położonego w północnej części wyspy Picton, nie tracąc czasu ruszyliśmy na wschodnie wybrzeże  do Kaikoury,  turystycznej miejscowości, której główną atrakcją są wieloryby- kaszaloty, które obserwować można tutaj całym rokiem. Przez blisko 150 kilometrów trasy przedzieraliśmy się przez wysokie wzgórza, by w końcowym jej etapie dotrzeć do wybrzerza, gdzie podziwiać moglismy wygrzewające się na skałach foki. Jest to zjawisko bardzo popularne w tej części kraju i nikogo nie dziwi widok uchatek na plażach pobliskich miejscowości.  Po dotarciu do celu i szybkiej przechadzce po okolicy zdecydowaliśmy się skorzystać z dobrodziejstw hostelu jakimi były spa i sauna, które umożliwiły nam regenerację przed długą trasą, zaplanowaną na dzień następny. Autostradą zwaną Great Alpine Highway prowadzącą przez przełęcz Arthur’s Pass postanowiliśmy przedostać się ze wschodniego, na zachodnie wybrzeże. Jest to blisko 170 kilometrowy odcinek, który w jej końcowym etapie prowadzi przez Park Narodowy Arthur’s Pass. Fantastyczne widoki, wierzchołki gór pokryte śniegiem,  krystalicznie czyste jeziora, wielkie formacje skalne wyrastające spod ziemi, wodospady i ogromne wiadukty to tylko część atrakcji. Tego dnia udało nam się również zobaczyć po raz pierwszy Keę, drapieżną papugę zamieszującą tereny Nowej Zelandii. Po dotarciu do wybrzeża pozostało nam jeszcze dodatkowe 150 kilometrów trasy, tak więc po blisko 10h jazdy udało nam się dotrzeć do celu- Park Narodowy Westland, a w nim malownicza mieścina- Franz Josef, gdzie otoczni wysokimi na ponad 2000 metrów górami zostaliśmy na noc. To własnie tutaj właściciel hostelu zaskoczył nas najbardziej. Nic to, że darmowa, zupa dla wszystkich, nic to, że darmowe śniadanie. Nie dość, że spędziliśmy przemiły wieczór ucząc się żąglować ogniem (a właściwie linami, oraz kijami, które były podpalone), to dodatkowo na zakończenie dnia przyjechał po nas wielki Hummer Limuzyna, który obwiózł nas po okolicy, by następnie podrzucić do oddalonego o 100 metrów od hostelu pubu. W pubie z kolei musieliśmy wykazać się nie lada sprytem, bowiem każdy kto wdrapał się na zjajdującą się po środku parkietu rurę dostawał darmowego drinka. Bart wskoczył na górę niczy zawodowy zbieracz kokosów, ja z kolei musiałam walczyć z rurą znacznie dłużej, koniec końców i mnie się udało. Dnia następnego, z dość ciężkimi głowami udaliśmy się na dwa pobliskie lodowce. Lodowiec Franza Josefa (Franz Josef Glacier) oraz Lodowiec Foxa (Fox Glacier) są nie lada atrakcjami. Zsuwające się bowiem mozolnie z gór jęzory lodu można podziwiać z bardzo bliskiej odleglości. Schodzą one na wysokość 250 m.n.p.m oraz są jedynymi na świecie lodowcami kończącymi swój bieg w lasach deszczowym morskiego klimatu umiarkowanego. Po wspaniale spędzonym przedpołudniu wyruszyliśmy w kierunku południowym. Po drodze zatrzymaliśmy się przy oceanie by zaznaczyć swą obecność w Nowej Zelandii. Na białych kamieniach ludzie wpisują „złote myśli“, które następnie przejeżdzający trasą kierowcy mogą czytać. Nie zastanawiając się zbyt długo znaleźliśmy odpowiedni kamień i również wpisaliśmy pamiątkowe pozdrowienia z Polski. W dalszej części trasy przedzieraliśmy się przez Park Narodowy Mount Aspiring, gdzie przejeżdzaliśmy obok wysokich na 3000 metrów gór, oraz podziwialiśmy błękitne, polodowcowe jeziora. Celem tego dnia była Wanaka, miejscowośc znacznie bardziej turystyczna niż te w których byliśmy dotychczas. Kurort narciarski, w którym mimo bardzo małej populacji czuć fantastyczną atmosferę, oraz zapach palonego w kominkach drewna. Było to jedno z tych miejsc, z których bardzo ciężko jest wyjechać, zwłaszcza po śniadaniu z widokiem na jezioro, które okalają złoto- czerwone drzewa, zza którego wyrastają pokryte śniegiem góry. Widok niczym z pierwszych stron National Geografic. Nie spiesząc się szczególnie tego dnia postanowiliśmy zostać w Wanace całe przedpołudnie, które spędziliśmy spacerując po okolicy. Około południa ruszyliśmy w dalszą drogę, punktem docelowym był oddalony o 350 kilometrów Milford Sound. Jest to rejon znajdujący się w Parku Narodowym Fiordland, do którego żeby dotrzeć trzeba przedzierać się przez drogi prowadzące pomiędzy skalistymi górami, przy których co rusz znajdują się znaki z ostrzeżeniami o spadających kamieniach. Dodatkową atrakcją jest tunel Homera przypominający kopalniany korytarz, przez który trzeba przejechać by dotrzeć do jedynej w tym rejonie noclegowni, w której spędziliśmy dwie noce. Niestety pierwszy dzień naszego pobytu w tym rejonie spędziliśmy na totalnym leniuchowaniu z racji padającego deszczu. Lejące się z nieba strugi wody uniemożliwiły nam zwiedzenie okolicy , jednak mimo wszystko było to całkiem przyjemny i bardzo relaksujący dzień. Dnia następnego mieliśmy znacznie więcej szczęścia jeżeli chodzi o pogodę i już z samego rana wyruszyliśmy na pierwszy z możliwych rejsów po Zatoce Milforda. Temperatura w okolicach 0‘C, oraz porywisty wiatr nie zniechęciły nas do podziwiania stromych brzegów zatoki, oraz wygrzewających się na skałach fok. Piękne widoki, dziewicza naturę, oraz wyrastające z wód ogromne, skały napewno na długo zapadną nam w pamięci. Zaraz po rejsie, lekko zmarznieci wyruszyliśmy w dalszą trasę, a właściwie cofnęliśmy się do miejsca, przez które przejeżdżaliśmy dwa dni wcześniej, mianowicie Queenstown. Znużeni podróżą, oraz przejęci zaplanowanymi na dzień następny atrakcjami zasnęliśmy tego wieczoru dość szybko. W środę, z samego rana udaliśmy się do siedziby AJ Hackett, by wraz z resztą grupy wybrać się do znajdującego się na obrzeżach miasta tajemniczego miejsca, które jest terenem prywatnym firmy, a dojechać tam można jedynie podstawionymi autami. Po dotarciu do celu, naszym oczom ukazała się zawieszona wysoko nad ziemią platforma, z której można wykonać skok bungy. Byliśmy pierwszą grupą tego dnia i przyznać trzeba, że czuliśmy lekkiego stracha, który spotengował się wówczas gdy przedostawaliśmy się na rzeczoną platformę i pod nogami zobaczyliśmy wysokość z jakiej będzię dane nam skończyć. Milion myśli w głowie, po co, na co i dlaczego? Czemu wydaliśmy tyle kasy, tylko i wyłącznie po to żeby tak się bać ... Odpowiedź na te pytania przychodzi dopiero w momencie kiedy swobodnie spadasz w dół, kiedy lina się naciąga i czujesz momentalny przypływ adrenaliny, nieporównywalny z niczym innym. Bartek z racji swojej wagi skakał drugi, ja z kolei przedostatnia. Możecie sobie tylko wyobrazić jak bardzo wpływało to na moje zdenerwowanie. Starałam się jednak nie myśleć o tym co mnie czeka i pomogło ... 3,2,1 BUNGEEEEE ... leeeecisz i myslisz, czy lina napewno się naciągnie, czy nie przerwie się akurat w tym momencie, jednak profesjonalizm i doświadczenie obsługujących nas ludzi były wystarczające by wyjść z tego bez szwanku. Jakby tego było mało w pakiecie z bungy kupiłiśmy również „swing“, jest to najwieksza na świecie huśtawka. W jej początkowym etapie przez 70 metrów swobodnego spadasz (w pozycji jaką sobie wybierzesz), by w później huśtać się po 300 metrowym łuku. Wrażenia niezapomniane! W tym wypadku do platformy z której spadaliśmy nie dostawaliśmy się gondolą, a zawieszonym wysoko nad ziemnią mostem, co było dodatkową atrakcją. Przyznam szczerze, że po skoku z bungy miałam lekkie obawy przezd „swingiem“, co tu dużo mówić miałam niezłego cykora, jednak bliska obecność Bartka, fakt, że skaczemy razem, oraz zapewnienia obsługi o bezpieczeństwei skoku przeważyły.  Fantastyczne emocje, niezapomniane doświadczenie i dużo świetnej zabawy (zachęcamy do klikania tutaj i tutaj by przekonać się jak bardzo można się bać :D). Po przedpołudniu pełnym wrażeń bardzo zgłodnieliśmy, dlatego zaraz po wyjściu z autobusu bez zastanienie ruszyliśmy na słynne Fergburgery, najlepsze w Queenstown (i chyba na świecie!) hamburgery, które kupić można o każdej porze dnia i nocy, i do których zawsze jest kolejka. Zaraz po tym postanowiliśmy dać upust emocjom i ruszyliśmy w podróż po okolicznych pubach, w jednym -8’C i lodowe szklanki, w innym piwa w litrowych kuflach, w następnych z kolei fantastyczny relaks przy kominku. Mieliśmy plan zaszaleć tej nocy, jednak emocje wzięły górę i dość szybko tej nocy padliśmy ze zmęczenia. W Queenstown mieliśmy być zaledwie jeden dzień, jednak tak nam się spodobała ta turystyczna mieścina położone w północnej części Jeziora Wakatipu, że postanowiliśmy przedłużyć nasz pobyt o kolejny dzień. Nie tracąc czasu na leniuchowanie postanowiliśmy zwiedzać, spacerować, poznawać nieznane. Już z samego rana wyruszyliśmy na Wzgórze Queenstawn, na które droga wiodła przez gęsty las. Przyznać trzeba, że spacer wymagał pewnej sprawności fizycznej i dość dobrej kondycji, jednak rozciągający się ze szczytu widok zrekompensował wcześniejsze trudy. Dodatkową nagrodą na wierzchołku wzgórza była znaleziona przez nas skrzynia skarbów, w której zaznaczyliśmy swoją obecność i tym samym zalogowaliśmy kolejnego znalezionego w Nowej Zelandii kesza (dla nie wtajemniczonych serdecznie zapraszamy na www.geocaching.com).  Tego samego dnia popołudniem wybraliśmy się również do Ogrodów Queenstown, gdzie przechadzając się podziwiać mogliśmy piękno jesiennej natury. Dodatkową atrakcją w parku był „frisbee golf course“, który jest niczym innym jak polem do gry we freesbe. Zasady są podobne do gry w golfa, w określonej ilości rzutów trzeba zdobyć „dołek“, które były porozstawiane po parku. "Dołek" z kolei był niczym innym jak metalowym słupkiem obwieszonym łańcuchami. Zauważyć było można, że to bardzo popularna dyscyplina sportu, bowiem z dyskami w rękach mogliśmy spotkać nie tylko dzieciaki, czy młodzież ale również dorosłych. Niestety nasza przygoda z Nową Zelandią powoli dobiegała końca. Dnia następnego czekała nas blisko 500 kilometrowa trasa z Queenstown do Christchurch, skąd mieliśmy samolot powrotny. Wyruszyliśmy z samego rana, zaczęliśmy od podjęcia paruu keszy, później przystanek przy jeziorze Pukaki i Tekapo, które słyną ze swej błękitnej wody, oraz majestatycznych widoków. Świeżo wędzony łosoś chwilę wcześniej wyłowiony z pobliskiego kanału, plus widok na góry Parku Narodowego Aoraki, skąd dostrzec można najwyższy szczyt Nowej Zelandii- Mount Cook, skutecznie opóźniły nam dalszą podróż. Nie tracąc jednak czasu ruszyliśmy w dalej. Do Christchurch dotarliśmy wieczorem, tym razem nie zarezerwowaliśmy  noclegu, bowiem samolot mieliśmy w środku nocy i stwierdziliśmy, że jest to nieopłacalne. Nie zastanawiając się długo ruszyliśmy wobec tego w miasto, mieliśmy do podjęcia jeszcze parę keszy by osiągnąć cel, który sobie wytyczyliśmy. Jakie było nasze zdziwienie gdy po dotarciu do centrum największego miasta na Wyspie Południowej zastaliśmy pustkę, ciszę i spokój. Spacerując ulicami miasta co rusz napotykaliśmy tablicę ostrzegające przed niebezpieczeństwem zawalenia,  z informacjami na temat objazdów, czy terenów budowy. Okazuje się, że mające miejsce trzy lata temu trzesienie ziemi, które pochłonęło 185 osób obróciło miasto w jeden wielki plac budowy. Tym, niestety smutnym akcentem zakończyliśmy fantastyczną przygodę w Nowej Zelandii. Trudno było wracać do Sydney, zwłaszcza, że w perspektywnie była praca i szkoła. Jedynym pocieszeniem po dotarciu do Australii był fakt, że mimo kalendarzowej jesieni, i zbliżającej się wielkiemi krokami zimy temperatury wciąż oscylują w granicach 25’C, co jest niezwykłe jak na te porę roku.

 14 dni, 3250 kilometrów, 100 keszy, 15 gigabajtów (!!) zdjęć i filmów, oraz nieskończona liczba wspomnień. Tak w skrócie można opisać naszą wyprawę do Nowej Zelandii, do której z pewnością kiedyś powrócimy.

P.S.
Zdjęcia niestety straciły na jakości jeszcze bardziej po ich zmniejszeniu... ale mimo wszystko zachęcamy do przeglądania galerii :)

See Ya!


wtorek, 20 maja 2014

Nowa Zelandia- Wyspa Północna

Nowa Zelandia jest państwem znajdującym się w południowej części Oceanu Spokojnego, w odległości zaledwie (lub aż) 1600 km od wschodniego wybrzeża Australii. To kraj położony na dwóch głownych, i wielu mniejszych wyspach, z czego Wyspa Północna oddzielona jest od Południowej cieśniną Cooka, która w najwęższym miejscu liczy 20 kilometrów. Powierzchnia państwa porównywalna jest do Japonni, lub do Wysp Brytyjskich, jednak liczba ludności wynosi zaledwie 4,5 miliona osób, z czego co trzeci mieszkaniec Nowej Zelandii zamieszkuje Wyspę Północną, a 1,4 miliona z nich samo Auckland. Stolicą kraju jest Wellington, które znajduje się w południowej części Wyspy Północnej i jest  najbardziej na południe wysuniętą stolicą na świecie. Nowa Zelandia, jest najbardziej odizolowanym państwem na naszej planecie, i dla nas Polaków chyba najbardziej oddalonym państwem jakie można odwiedzić. Maorysi (czyli rdzenni mieszkańcy kraju) nazwali tę krainę Aotearoa co oznacza kraj "długiej, białej chmury", bowiem z łódek, którmi przypływali widać było jedynie wysokie szczyty skąpane w białej chmurze. Dodatkową ciekawostką na temat kraju jest fakt, że żyje tam 7 razy wiecej owiec niż ludzi (niektóre statystki podają nawet, że 12 ... tak czy siak- duuuużo).
Wszystko to, oraz masa innych, równie ciekawych rzeczy zachęciło nas do odwiedzenia Nowej Zelandii. Po dość napiętym okresie, jakim była koncówka poprzedniego, oraz początek obecnego roku w końcu nadszedł czas wyprawy.  Na samym początku musimy zaznaczyć, że opis naszej podróży, oraz zamieszczone w galerii zdjęcia mają się nijak do tego co zobaczyliśmy. Ani opis, ani zdjęcia nie oddają piękna, oraz ogromu otaczającej nas przyrody, które było dane nam zobaczyć. Uchwycone przez aparat momenty to tylko cząstka tego co udało nam się doświadczyć. Początek naszej przygody okazał się być pechowy bowiem mieliśmy drobne problemy z lotem, który odwołany został na 10 minut przed wyjściem z domu, jednak szybko udało nam się zarezerwować lot na dzień następny i już 3.05 byliśmy w Auckland. Niestety z powodu opóźnionego lotu, straciliśmy cały dzień, który zaplanowaliśmy na zwiedzanie miasta. Dlatego też zaraz po przylocie nie tracąc czasu szybko załatwiliśmy wszelkie formalności związane z odprawą, oraz wynajmem samochodu i wyruszyliśmy na wycieczkę po mieście. Szybki spacer po okolicy, oraz wjazd na najwyższą na półkulli południowej wieżę- Sky Tower (328m) były wystarczającymi atrakcjami jak na pierwszy dzień. Z samego rana dnia następnego wyruszyliśmy w kierunku południowym, do Waitomo Caves, rejonu pod powierzchnią którego znajdują się jaskinie skalne o łącznej długości 45 km. Zaopatrzeni w pianki, buty, kaski, latarki i gumowe koła (służące za tratwy) wybalimy się do Glow Worm Caves, w której  wnętrzu mogliśmy zobaczyć osadzone na ścianach "świecące robaczki",  przypominające gwiazdy na bezchmurnym niebie. Były one szczególnie atrakcyjne wówczas gdy wyłączyliśmy umieszczone na kaskach lampki. Przeciskanie się przez wąskie szczeliny ciemnej jaskini, oraz skoki z wodospadów  w wodzie nie przekraczającej 10’C było było bardzo atrakcyjnym wstępem do naszej dwutygodniowej wycieczki. Z Waitomo, tego samego dnia ruszyliśmy w kierunku wschodnim. Po drodze zboczyliśmy do małej miejscowości o jakże dźwięcznej nazwe- Matamata, w okolicach której kręcony był Władca Pierścieni. Punktem docelowym tego dnia była Rotorua, miejscowość położona jest na terenach wulkanicznych, w okolicach której znajdują się czynne gejzery, oraz źródła termalne, w wodach których przyjemność mielśmy się wykąpać. Zapach siarki, przypominający fetor zgniłych jaj ogarniający całą okolicę początkowo był nie do zniesienia, jednak kąpiel w wodach o temperaturze 42’C zrekompensowała nam pewne niedogodności. Kolejnego dnia z samego rana wybraliśmy się z kolei do Parku Wai-o-Tapu, najbardziej kolorową i zróznicowaną geotermalnie okolicę kraju, w której widzieliśmy tryskający na wysokość 20m Gejzer Lady Knox, a także błotne, oraz kolorowe jeziora, których wody osiągają temperaturę 100’C. Po blisko dwu-godzinnym spacerze ruszyliśmy w kierunku Parku Narodowego Tangariro, który jest najstarszym parkiem narodowym w kraju, gdzie zostaliśmy na noc. Pogoda niestety nie dopisała i zaplanowany na dzień następny spacer wzdłuż (podobno) jednej z najpiekniejszych jednodniowych tras Nowej Zelandi- Alpine Crossing, okazał sie być walką z deszczem i wiatrem. Przemierzając trasę przechodziliśmy nawet przy czynnych wulkanie Ruapehu, jednak gęsta mgła uniemożliwiła nam jego podziwianie.  18-sto kilometrową wędrówkę przerwać musieliśmy w połowie drogi, gdzie prędkość wiatru była tak duża, że postanowiliśmy zawrócić do auta i stamtąd ruszyć w kierunku Wanganui, gdzie zaplanowany mieliśmy kolejny nocleg. Jak się okazało właścicielem motelu, w którym spaliśmy był Pan Nowak- Niemiec polskiego pochodzenia, który przeniósł się do Nowej Zelandii wraz z całą rodziną 4 lata temu. W miejscowości tej jedliśmy też najtańszy obiad, za który za dwie osoby  zapłaciliśmy jedyne $8. Wydawać by się mogło, że cena wpłynąć może na jakość potrawy, jednak ryba z frytkami smakowała wyśmienicie, nawet za tak symboliczną opłatą. Z Wanganui, wzdłuż wybrzeża ruszyliśmy w kierunku stolicy Nowej Zelandii- Wellington gdzie dotarliśmy w godzinach popołudniowych. Niestety bardzo silne wiatry, oraz deszcz ograniczyły nam możliwość zwiedzania. Postanowiliśmy jednak wybrać się samochodem wzdłuż lini brzegowej gdzie podziwiać mogliśmy cudowną panoramę miasta. Naszą uwagę przykuły również znajdujące się tam u podnóży gór garaże, a przy nich gondole, które z racji sporego kontu nachylenia były jedynym możliwym transportem do domów znajdujących się na szczytach. Wieczorem z kolei wybraliśmy się na szybki spacer po porcie, gdzie znaleźliśmy sporych rozmiarów tablicę upamiętniającą Dzieci z Pahiatau. Jak się okazało chodzi o przybyłą w roku 1944 pochodzącą z Polski załogę statku składającą się z 733 osieroconych w wyniku wojny dzieci i 105 opiekunów, którzy osiedlili się w Nowej Zelandii tworząc grupę polonijną. Natomiast dnia następnego o godzinie 9 rano wyruszyliśmy promem na Wyspę Południową o której w następnym poście. 

cdn.

See Ya!